GÓRY!!!


No i wreszcie są!!!

Wymarzone, wytęsknione! Tassie znana jest z dwóch rzeczy: lasów deszczowych i gór. Lasy też ważne, ale góry, góry, góry. Jestem kozicą, choć nie koziorożcem. Uwielbiam biegać po górach (określenie „biegać” nie jest tu bez znaczenia, bo – przepraszam w tym miejscu moich wszystkich współbratymców górskich wędrówek – ja po górach biegam nie chodzę). Kocham uczucie wspięcia się na szczyt, pokonania samego siebie.

Nie wiem co by się działo, gdyby ktoś odebrał mi góry. Na Księżycu nie mógłbym żyć, to pewne, bo tam nie ma gór.
Niemalże pół Tasmanii to obszar górzysty zajęty przez Park Narodowy Creek Mountains. Po kilkudziesięciu kilometrach od Launceston wpadliśmy w wijące się górskie drogi i banan nie schodził z mojej twarzy. Nie mogłem się doczekać następnego dnia (choć nie to, żebym się zrywał o 6ej), kiedy pobie…, przepraszam, pójdziemy w góry.
Tymczasem szybka, czyli dwugodzinna w jedną stronę wędrówka na punkt widokowy, z którego widać jedną z najsłynniejszych gór nie tylko Tasmanii, ale i Australii, czyli Cradle Mountain (na pierwszym zdjęciu).



Nie wiem co Wy byście zrobili, ale jak tylko zobaczyłem tę górę, to się o mało nie posikałem ze szczęścia.

Mogłem się jeszcze rozpłakać ze szczęścia, ale z tego wszystkiego nie wiedziałem co lepsze.