Na samym początku pobytu w Melb
pojechałem na St. Kildę. To ważne i ciekawe, nie tylko turystyczne miejsce,
które warto odwiedzić. St. Kilda jest pełna kafejek, klubów, restauracji. Pełna
żywiołowości, młodości, pomysłowości, radości i nieobyczajności.
Niestety mój pierwszy raz na St.
Kildzie nie był udany. Wróciłem z Sydney z opryszczką. Rozumiecie sami, za dużo
przygód. Starym, polskim sposobem leczyłem ją pastą do zębów. I z tą pastą na
górnej wardze wybrałem się na St. Kildę. Był piątek, dzielnica tętniła muzyką i
zabawą. Hormony buzowały w powietrzu. Już na samym początku najbardziej
lanserskiej ulicy St. Kildy Auckland Street
czułem się jak niemalże Michael Jackson. Ludzie mi
się przyglądali, odwracali, wołali za mną. I wszystko przez tę pastę. Kiedy
zaczęli mnie dotykać i pokazywać sobie nawzajem palcami nie było mi wcale
przyjemnie. Czułem się jak Człowiek-Słoń. Schowałem się w jakiejś ustronnej
knajpce, zastraszony jak kangur. Zastanawialiśmy się o co kaman. W pewnym
momencie Anthony powiedział: „Cocaine Mouth”. I to było to! Ci wszyscy ludzie
myśleli, że miałem na ustach działkę kokainy, której przez roztargnienie
zapomniałem wciągnąć. Czujecie to? Koniec świata. Ale taka jest St. Kildy. Niby
szpan, ale mnóstwo wieśniaków.

