- Sobierajku! Jutro spędzamy cały dzień na wycieczce
jachtem! – powiedziała uradowana Agi, wymachując biletami w moją stronę. – Że
co?! – zapytałem dość rozczarowany, bo przecież tu za rogiem ocean, a ja mam
tyle godzin spędzić na jakimś „funcy” jachcie (poniżej)
I po dzisiejszym dniu i rzeczonej wycieczce jachtem, mówię
Wam, że zachowałem się w stosunku do Agi jak kompletny dupek. Mogę
usprawiedliwiać się tym, że wynikało to z mojej niewiedzy, ale… Przepraszałem
za to Agi już po 15 minutach na owym jachcie i przepraszam publicznie teraz.
Słuchajcie! Gdzie ja byłem! Byłem w świecie nietkniętym ludzką ręką i nogą,
nieogarniętym, ale nie zapomnianym. Na wycieczkę na owy jacht przyjeżdżają
ludzie z całego świata, tylko po to co ja zobaczyłem dzięki zapobiegliwości
moich Kangurów.
Już wyjaśniam o co chodzi. Być może ktoś z Was słyszał
określenie „lasy Tasmanii” tudzież „nieprzebyte lasy Tasmanii”. Kompletnie nie
wiedziałem o co kaman, ale dziś właśnie miałem się o tym przekonać. Otóż pod
określeniem „lasy Tasmanii” kryją się lasy położone nad oceanem, a konkretnie
nad rzeką Gordon River, niedaleko Strohan, które są lasami deszczowymi, pamiętającymi
epokę dinozaurów. Nie chodzi tu jednak o to, że paprotkę po prawe podgryzał
Tyranozaur, a drzewo skórzane obskubywał jakiś inny –zaur, a o to, że te lasy
od kilkuset tysięcy lat, rosną, pozostawione same sobie i nikt w nich nie
urządza pikników, ani nie wrzeszczy wniebogłosy, bo przecież jest w lesie i mu
wolno. Co więcej, żeby jeszcze bardziej podsycić w Was chęć zobaczenia tego
miejsca należy odnotować, że w dziesięciopunktowej skali UNESCO Wielki Mur
Chiński ma 5 punktów, a lasy deszczowe Tasmanii mają tych punktów aż 7!
Ale po kolei. Wsiedliśmy na jacht o dźwięcznej i nic mi nie
mówiącej nazwie Lady Jane Franklin II, na którym człowiek może się poczuć jak
rosyjski oligarcha. Po kilku minutach wjeżdżamy na ocean i zatokę większą niż
zatoka w Sydney, przez którą prujemy z prędkością ponad 100 km na godzinę.
Obok
nas nurkują proszę ja Was, delfiny (które trudno uchwycić aparatem), foki
(jeszcze trudniej). Z daleka widać przepiękne góry, z których szczególnie ujęła
mnie ta, którą nazwałem na swój własny użytek „Rekinem”
Przepływamy koło wysepek i skałek
Bawimy się na wietrze (prędkość jest taka, że można się na
wietrze położyć i odlecieć w dal)
Bez zbytniej złośliwości machamy tym, którym nie udało się
załapać na nasz jacht (no jak nam przykro!)
I po blisko godzinie wjeżdżamy w kompletną ciszę, przenosimy
się naszym jachtem w świat deszczowych lasów Tasmanii, które zapierają dech w
piersiach.
Zaczynamy mówić szeptem, oddychać spokojniej, czujemy, że jeszcze
nigdy nie byliśmy tak blisko natury i… dinozaurów. A ja już się zamykam i
zostawiam Was sam na sam z tymi zdjęciami.
A tak lasy wyglądają od środka. Przypominają się historie o hobbitach i z nadzieję rozglądamy się wokoło w poszukiwaniu Pierścienia. Co ciekawe, nawet załoga jachtu jest ma w sobie "hobbitowy" rys. Czyżby dobierali ich specjalnie?
Potem załoga jachtu częstuje nas pyszną kolacją, a lasy
Tasmanii zegnają nas pięknym zachodem słońca.
To była niewiarygodna przygoda.
Jeśli Tasmania będzie mi dostarczać ekscytacji w takim tempie, to chyba
ocipieję ze szczęścia :-)