Jestem dzikim fanem nowojorskiego nazewnictwa ulic! Kiedyś
śmieszyło mnie, że mają tutaj numery zamiast nazw. Myślałem sobie - jacy
biedni, nie mają wystarczającej ilości bohaterów narodowych, żeby ponazywać
wszystkie ulice. Nie to co u nas. Na przykład ulica:
„bohaterówwalknadbzuraztysiącdziewięćsettrzydziestegodziewiątegroku” albo „samozwańczegobatalionudziewczątmłodszych”.
A tu? Piąta, siódma, stoszósta. Ale jak się jest na miejscu, to okazuje się to
tak wygodne, tak logiczne, tak proste, tak zasadane, że nie można zrozumieć, że
ten patent nie ma zastosowania w innych miastach świata. W połowie XIX wieku
urbaniści nałożyli na Manhattan siatkę ulic, z której wyłamywał się tylko
Broadway (stad kształt słynnego Flatironu – czyli budynku żelazka) i na lata
ułatwili mieszkańcom i turystom życie. Nie musisz zapamiętywać setek dziwnych
nazw. Wiesz, że po 59-ej będzie albo 58-a, albo 60-ta. Ale jak tak sobie myślę
o polskiej „fantazji”, to chyba cieszę się że w polskich miastach nie ma
numerów. Bo jaką mielibyśmy pewność, że po „szóstej” na pewno byłaby „siódma”?