Kiedy w mojej głowie kiełkowała myśl "Nowy Jork", to zaraz za nią pojawiała się myśl "MoMA", czyli chyba najbardziej znane muzeum sztuki współczesnej na świecie. Kiedyś byłem na wystawie MoMA w Berlinie, kiedy remontowano budynek w NYC, ale to jednak nie to.
I wreszcie nadszedł upragniony dzień.
W całej swojej naiwności nie spodziewałem się, że spotkam tam największą plagę Nowego Jorku - Europejczyków. I znów to chamstwo, to deptanie po nogach, to nieustępowanie z drogi, to patrzenie wszędzie tylko nie na innych ludzi. To był po prostu jakiś total. I jeszcze ta europejska flegma ;-)
W MoMA jest wszystko i tak naprawdę wrażenie po nim jest dziwne. Wszystko oznacza czasem nic. Kiedy człowiek mieszka w NYC, to kupuję kartę stałego wejścia i może tam przychodzić dla konkretnych obrazów. Zobaczenie i zachwycenie się wszystkim jednego dnia jest dosyć trudne, tym bardziej, że MoMA ma charakter muzeum sponsorskiego. Kolejne sale noszą nazwy poszczególnych darczyńców i w związku z tym mamy świadomość, że trafiamy do czyjegoś salony, a całość jest podporządkowana raczej niezbyt dobrym, mieszczańskim gustom.
Amerykanie kochają Picassa i w każdym muzeum można się na niego natknąć w każdych ilościach.
Mnie szczególnie rozbawiło studium byka, którą pamiętam z książki z plastyki z podstawówki.
Nie będę tu opisywał kolejnych dzieł. To trzeba zobaczyć i poczuć, bo reprodukcje i fotografie nic nie oddają. Ale na MoMA w NYC jest czas zimą i późną jesienią, kiedy rzeczywiście jest większa szansa obcowania ze sztuką.
Przy okazji mój ulubiony eksponat z wystawy czasowej, czyli helikopter z czasów wojny wietnamskiej.
Rozbawiło mnie również drzewko w ogrodzie muzeum. Drzewko Yoko Ono, która ciągle usiłuje być artystką. Pamiętam jak dla tego jednego drzewka zrobiono ogromną wystawę w CSW w Warszawie. To pokazuje jak bardzo prowincjonalni jesteśmy.
Schody w górę, schody w dół.
Ocena? Nie pociekło mi po nogach. Blaze?