Pekin w Nowym Jorku

To jest opowieść o tym co nie miało się wydarzyć. Są w NYC miejsca, o których mówi się „must see”. Do takich miejsc wszyscy zaliczają Chinatown, a Polacy dokładają do tego jeszcze polski Greenpoint. A kiedy mówię im, że nie wybieram się do żadnego z tych miejsc, to zaczyna się wjeżdżanie na ambicję: „Jako socjolog musisz tam jechać!”. No przepraszam bardzo, jak mawia jedna Pani, która na krzyżu wdarła się prosto do polskich mediów – nic nie muszę. Wczoraj udając się w poszukiwaniu dzielnicy żydowskiej nagle wbrew sobie trafiłem do Pekinu, do którego nigdy nie chciałem pojechać!


Znalazłem się w samym środku Chin, kraju, który mnie kompletnie nie interesuje, a przynajmniej nie na tyle, żeby chcieć tam się znaleźć.


Przeniosłem się w czasie i miejscu, zakręcony szukałem jakiegoś zahaczenia w zachodnim języku, czasem było to trudne.


Inny, różny od manhattańskiego świat. Przepraszam za jakoś zdjęć, ale jedyne co marzyłem, to żeby jak najszybciej stamtąd uciec.


Musiałem jeszcze przejść przez park, w którym trwał jakiś chiński festiwal. Jedne Panie śpiewały, nie wiem czy to nie jest powiedziane na wyrost. W każdym razie było to na pewno uosobienie „kociego śpiewu”, o którym często mówimy w Polsce.


 No i hazard w każdej postaci, któremu Chińczycy oddają się namiętnie.


Uff. Udało się. Wydostałem się na wolność.
A dzielica żydowska, podobnie jak Little Italy to ściema. Nic, a przynajmniej niewiele z niej pozostało.