Okolice Bello znane są również z tego, że jest tam sporo hipisów, bądź ludzi, którzy hipisów udają. Kultura hipisów nie jest mi bliska, żeby nie powiedzieć, że daleka. Nie dlatego, że jej nie lubię. Po protu spotkałem w życiu tyle pseudohipisów, którzy wykorzystywali tę kulturę dla swoich doraźnych celów, że do każdego hipisa mam spory dystans, bo większość z nich okazuje się jedynie hipisami weekendowymi.
Ale jest koło Bello miejsce, którego dokładnego położenia Wam nie zdradzę, gdzie mieszkają prawdziwi hipisi lub dzieci prawdziwych hipisów. Kilkadziesiąt lat temu dostali od rządu ziemię w parku narodowym w zamian za obietnicę, że będą dbać o ten teren szczególnie i z wielkim pietyzmem. Zamieszkali, pobudowali domy i mieszkają z naturą za pan brat. Część z nich żyje już w mieście, niektórzy mają wnuki, ale styl życia ciągle mają ten sam. Ciężko to wyrazić w słowach, ale było to tak piękne miejsce, tak dzikie, a jednocześnie tak szczere, że nie chciało się go opuszczać.
Z pięknymi drzewami, roślinami i owocami na drzewach.
Kolory biły po oczach.
A za lasem rozciągała się absolutnie przepiękna, rozległa, oceaniczna plaża z gigantycznymi muszlami. To był jeden z piękniejszych dni w Australii. Nie tylko ze względu na okoliczności przyrody, ale szczególnie na spotkanych tam ludzi i ich wewnętrzny spokój.
Po wizycie w wiosce zamarzyłem o domku w lesie z tarasem takim jak ten.