Pamiętacie tę biblijną historię,
kiedy najpierw następuje potop, a po nim rozjaśnia się niebo, wychodzi słońce i
znów wszyscy są szczęśliwi?
Noe miał jednak to szczęście, że
wcześniej Bóg uprzedził go o powodzi. Mnie nie uprzedził. Leciałem do Australii
dwudziestą godzinę, otoczony jak zwykle bardzo troskliwą opieką drużyny
Quantas, nie wiedząc, że z dużo większą prędkością do Australii zbliża się
Yassi. Nie chodzi o to, że Yassi leciał concordem. Nie chodzi też o to, że
Yassi leciał do Oz tak jak z dobrymi zamiarami i pieśnią na ustach. Nie. Yassi
nucił, a raczej wył opętańczą pieść, której dźwięk nie cieszy nikogo. Nie to,
żeby ludzie zachwycali się tym jak ja śpiewam, no ale jednak.
Na moje szczęście Yassi, w
odróżnieniu do mnie trochę się spóźnił, ale mówili o nim wszyscy i czekali na
niego. Jak w końcu przybył to się zaczęło. Wprawdzie cyklon uderzył na północy,
ale był tak wielki, że nie pozostało to bez wpływu nawet na Melbourne. Jak
zaczęło lać, to nie mogło się skończyć. I to nie był deszcz, to nie była ulewa.
Sam nie wiem co to było. I w samym środku tego wszystkiego co to nie wiem jak
to nazwać, ja znajdowałem się w city, w samym środku potoku, który przed 10
minutami był Flinders Street, patrząc tęsknie za uciekającymi z nurtem moimi
japonkami, które nieopatrznie zrzuciłem z nóg, żeby móc łatwiej przedzierać się
przez wodę. Przy duchowym wsparciu motorniczego z tramwaju, który triumfalnie
obdzwonił moje dotarcie na wyspę chodnika, poczułem, że oto zaczyna się coś
nowego w moim życiu, coś czego jeszcze długo nie zapomnę.
Tak właśnie zaczęła się moja kolejna wyprawa w znane i nieznane australijskie klimaty. Zapraszam!