Hrabinia, która onegdaj przemierzała Australię wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu straconego czasu pod wiszącą skałą, opowiedziała mi taką historię:
"Budzę się któregoś ranka w moim namiocie, czuję przez ortalionową zasłonę, że na zewnątrz grzeje przyjemne słońce. Ptaki na drzewach szaleją z radości. Przeciągam się i leniwie wystawiam prawą nogę z namiotu. O! Jak przyjemnie, cieplutko. Wystawiam drugą nogę. Stopy opieram o ziemię, która jest gorąca i chropowata. Przyjemny masaż, któremu oddaję się przez kilka minut. Nagle ogarnia mnie przerażenie, bo ziemia pod moimi stopami zaczęła się ruszać i po chwili usunęła mi się spod stóp i... poszła sobie. Byłam tak przerażona, że nawet nie narobiłam krzyku. Owa "ziemia", na której uskuteczniałam sobie poranny peeling pięt, to rosły waran, który wygrzewał się pod moim namiotem."
Kiedy słuchałem kilka lat temu tej opowieści, to nie bardzo w nią wierzyłem. Tja... Tomek niedowiarek. No i proszę...
Przez te dwa dni towarzyszyły nam dziesiątki waranów, które spacerowały wokół namiotów. Trzeba było uważać, żeby nie nadepnąć im na ogon.