Polish place

Z Federal pojechaliśmy, żeby obejrzeć Polish place. Nie to, żebym bardzo tęsknił, ale jakoś tak już jest, że w Paryżu znajomi zabierają mnie na barszcz, a Berlinie na pierogi, w Londynie na żurek, a w Australii na polskie piwo. Z drugiej strony Nese, która odwiedza Polskę za każdym razem się dziwi, bo wszyscy Polacy proponują Jej kolacje w tureckich knajpach i chcą uraczyć kebabem. Taka już nasza ludzka natura. Mam wrażenie, że chcemy po prostu zbliżyć się do drugiej kultury i pochwalić tym, że u nas też jest coś ze specjałów naszego gościa. No nic. Chcąc-niechcąc pojechałem.


Miejsce rzeczywiście prowadzą Polacy. W pamięć szczególnie wbija się diabelnie niesympatyczna właścicielka i Jej mąż siedzący pod pantoflem, na którego ta co i rusz pokrzykuje. Skąd my to znamy?


Miejsce urokliwie, pośród pięknych drzew. W środku jak mawia Wuj Konstanty prawdziwe "rokokoko" czyli wszystko co ludowe do wystroju gotowe. Łowicz z kurpiowszczyzną, góralszczyzna z opoczyzną, Kujawy i Żywiec - wszystko za pan brat.


Skóry, stiuki, lampiony i figurki. Ile można tyle dać. Na bogato!


Myślę, że Polaków, którzy mieszkają na stałe w Australii i bardzo tęsknią za Polską, ten wystrój bardzo wzrusza. Jednak łzy na pewno im schną w zawrotnym tempie, kiedy czytają kartę dań i ceny. W życiu nie jedliście tak drogiego żurku!


Najsympatyczniejszą osobą z tej całej polskiej gromady była.... australijska kelnerka. Masz ci los! 
A obok tego miejsca inny Polak wybudował restaurację "Bavaria"!!! I od razu na usta ciśnie się: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród..." ;-)