Hashshshshsh...


Moje pierwsze spotkanie z Lizboną rozbawiło mnie do łez. Wyobrażałem sobie to tak: wysiądę z autobusu, który wiózł mnie z lotniska do centrum miasta, postawię plecak, wyprostuję się, spojrzę w górę, rozejrzę się wokoło i nabiorę powietrza w płuca. I pozdrowię wiwatujący tłum… 



No może oprócz tego ostatniego. Rzeczywistość jak zwykle nie miała nic wspólnego z marzeniami. Było tak: wysiadłem z autobusu wiozącego mnie z lotniska, postawiłem plecak na ziemi, ale zanim zdążyłem się wyprostować, rozejrzeć, nabrać powietrza w płuca i pozdrowić tłum, pomiędzy moją twarz, a mój plecak wjechała dłoń z małym pakuneczkiem, a nad głową usłyszałem: „Haszysz?” No i tak to się zaczęło… Do końca pobytu nie skorzystałem z niezliczonej liczby propozycji zakupu „towaru” od miłych panów. Doszło do tego, że nawet się rozpoznawaliśmy, a trzeciego dnia ucinaliśmy sobie miłe pogawędki, bo ich celem było mnie złamać, a moim wytrwać – to pierwsze było szalenie trudne, to drugie wcale. Jedna z takich rozmów:
- Hasz?
- Nie dzięki!
- Może jednak?
- Nie, dziękuję.
- Nigdy nie palisz?
- Nie, nigdy. A Ty?
- No co Ty! Takie świństwo?!