Drugie miejsce, do którego wracałem codziennie to Plac Syntagma. Serce miasta żyjącego, bo sercem miasta turystycznego jest oczywiście Akropol. Na Syntagmie dzień po dniu działa się historia. Oburzeni Grecy, a może raczej Ateńczycy, skrzykiwali się i co wieczór tłumnie stawiali się pod budynkiem parlamentu, żeby zamanifestować swój żal, rozgoryczenie i poczucie zagrożenia.
Fascynujące było obserwowanie jak ten tłum żyje, jakim prawom jest poddawany. Scenariusz był mniej więcej taki sam każdego dnia. Od piątej po południu do siódmej, z każdego zakątka miasta spływali ludzie. W każdym wieku. Kolorowy tłum. Zdeterminowani, zacięci, skuteczni. Siadali na schodach placu, tyłem do budynku parlamentu, rozmawiali, czekali. Około siódmej na szczycie schodów pojawiał się chłopak, który przy pomocy dzwonka dawał znak. Ludzie wstawali ze schodów i tworząc coraz gęstszą ścianę z ludzi zbliżali się do budynku parlamentu. Zatrzymywani przez kordony policji skandowali, krzyczeli, śpiewali, gwizdali. Byli jednością. Byli wspaniali.
Stali tam godzinami, do późnej nocy. Codziennie. Zmieniali się. Jedni wyczerpani wracali do domu, inni przyjeżdżali. Musieli i chcieli być razem.
Wiem, że niektórzy z Was uznają mnie za naiwniaka, ale naprawdę to było wspaniałe. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że sytuacja Grecji wynikała z małych grzeszków wobec państwa wszystkich tych, którzy stali pod parlamentem. Ważna była dla mnie ta chwila i ta solidarność.
Podobał mi się ten happening. To że ludzie nie byli dla siebie agresywni. Na dole placu rozwijana była płachta, na której można było zwerbalizować swoje odczucia.
Ja odwołałem się do naszej historii. Fantastycznie było tam być.
Nie mogłem nie być z nimi. Nie wyobrażałem sobie, że siedzę w restauracji i popijam zimne piwo, podczas gdy tutaj ludzie walczą o swoją przyszłość. Czułem tam tak fantastyczną jedność, radość z bycia razem, wiarę, siłę, odwagę. Napawało mnie to dumą i żałowałem, że moich rodaków już nie stać na tak fantastyczne zrywy.
Fascynujące było obserwowanie jak ten tłum żyje, jakim prawom jest poddawany. Scenariusz był mniej więcej taki sam każdego dnia. Od piątej po południu do siódmej, z każdego zakątka miasta spływali ludzie. W każdym wieku. Kolorowy tłum. Zdeterminowani, zacięci, skuteczni. Siadali na schodach placu, tyłem do budynku parlamentu, rozmawiali, czekali. Około siódmej na szczycie schodów pojawiał się chłopak, który przy pomocy dzwonka dawał znak. Ludzie wstawali ze schodów i tworząc coraz gęstszą ścianę z ludzi zbliżali się do budynku parlamentu. Zatrzymywani przez kordony policji skandowali, krzyczeli, śpiewali, gwizdali. Byli jednością. Byli wspaniali.
Stali tam godzinami, do późnej nocy. Codziennie. Zmieniali się. Jedni wyczerpani wracali do domu, inni przyjeżdżali. Musieli i chcieli być razem.
Wiem, że niektórzy z Was uznają mnie za naiwniaka, ale naprawdę to było wspaniałe. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że sytuacja Grecji wynikała z małych grzeszków wobec państwa wszystkich tych, którzy stali pod parlamentem. Ważna była dla mnie ta chwila i ta solidarność.
Podobał mi się ten happening. To że ludzie nie byli dla siebie agresywni. Na dole placu rozwijana była płachta, na której można było zwerbalizować swoje odczucia.
Ja odwołałem się do naszej historii. Fantastycznie było tam być.