Mam pewną przypadłość, polegającą na tym, że będąc po raz pierwszy w jakimś mieście rzadko kiedy zaglądam w nim do muzeów. Najważniejsza jest dla mnie ulica, ludzie, życie społeczne - jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi. Kiedy już napatrzę się na ludzi, postanawiam zajrzeć do muzeów. Tak było i tym razem w Paryżu. To moja chyba czwarta lub piąta wizyta w tym mieście i tak jak przyszedł czas na pałac pałaców, tak przyszedł również czas na muzeum muzeów. Mówię o Luwrze. Jednym z najbardziej znanych muzeów świata. Moje wrażenie nie spodobają się co niektórym. No cóż…
Luwr, kiedy już po odstaniu w kolejce znalazłem się pod szklaną piramidą przypomniał mi do złudzenia centrum handlowe przed świętami - przynajmniej takie jakie pamiętam sprzed lat, bo do centrów handlowych już nie chadzam.
Tłum, ścisk, rozgardiasz, panika w oczach. Kupujemy, kupujemy, kupujemy. W zwykłych centrach handlowych kupujemy rzeczy, tu kupujemy emocje, wrażenia. I uwieczniamy je, żeby potem "sprzedać" je innym.
Zobaczcie sami.
Widok przez elementy piramidy do złudzenia przypomina widok w Złotych Tarasach. Tam przestrzeń za oknem jest nieco inna.
A nowa część jest już zupełnie handlowa.
No i ta pogoń za okazjami. W rękach mapa i jak najszybsze zaliczenie punktów w galerii handlowej. Największy ścisk, co jest niespodzianką u Mona Lisy, która niewzruszona uśmiecha się, patrząc na falujący tłum. Ludzie zachowują się tak, jakby zobaczyli ikonę popkultury, ale ożywioną. Pstrykają zdjęcia, modlą się, szlochają, krzyczą, a od obrazu odgradza ich kordon ochroniarzy, przywołując ich co i rusz do porządku.
